ISSN: 2300-5823
Punkty MEiN: 20
Polityka Open Access
Czasopismo wydawane jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 4.0 Międzynarodowe.
Schulz nigdy nie dotarł do „Paryża”, mimo że latem 1938 roku spędził w tym mieście ponad trzy tygodnie. Gdzie więc był między 31 lipca a 26 sierpnia tego roku, jeśli nie w Paryżu? Jednak tam. Schulzowi udało się wyjść poza rekomendacje paryskiego bedekera i nawiązać kontakt z artystami mieszkającymi i tworzącymi w „innym” Paryżu – Paryżu artystów. Spotkał się z Lillem, z Brzękowskim, prawdopodobnie też z Weingartem. Rozmawiał z marszandem Rotgém. Widział się z Aronsonem, z Baslerem, z Szalit, być może również z Marcoussisem. I to już koniec potwierdzonej paryskiej agendy. Mało jak na 27 dni spędzonych w stolicy świata tuż przed jej upadkiem. Zapytajmy raczej, z kim mógłby się w Paryżu spotkać? A także – z kim powinien. W Paryżu, mieście nowych idei artystycznych i filozoficznych, żyło i działało w tamtej epoce wielu twórców, którzy krążyli po tych samych co Schulz orbitach. Wiele łączy Schulza z Bataille’em, ale Schulz o Bataille’u zapewne nie słyszał (choć może minęli się w korytarzu któregoś z paryskich domów publicznych), podobnie jak o Artaudzie, który w końcu lat trzydziestych opublikował Manifest Teatru Okrucieństwa. Schulz był w Paryżu, lecz Paryż Schulza nie zauważył. Artyście i pisarzowi z Drohobycza zabrakło nie tyle znajomości języka francuskiego, ile tego, co życzliwa mu przyjaciółka nazwała selbstbewußt: pewności siebie. A jeszcze bardziej tego, co można by określić zdobywczością. Nie będąc zdobywcą, nie powinien wyruszać na podbój stolicy świata. Byłoby lepiej, gdyby w walce o swoją wybitność na główny front rzucił nie siebie, lecz swoje dzieło. Ale w 1938 roku było ono jeszcze zamknięte w polszczyźnie.
Nie mamy niczego bardziej własnego niż nasza biografia. Nawet ciało, w którym spędzamy całe życie od narodzin aż po śmierć, które zakorzenia nas w istnieniu, choć zarazem każdego dnia nas zdradza – jest tylko pożyczką z określonym, lecz zwykle ukrytym terminem zwrotu. Dopiero ten, kto patrząc na życie drugiego człowieka, mówi gráphō, przesuwa zdarzenia, rozległą nieraz serię przygód jego ciała w sferę wspólnych słów. Stając się dzięki tej deklaracji biografem, poszukuje on sensu tam, gdzie go (prawdopodobnie) nie ma i nigdy nie było. Ocalmy biografię właśnie jako formę ujmowania i rozumienia życia – także swojego. Jako „autobiografię każdego z nas” według formuły Gertrudy Stein. Przed biografami staje dzisiaj obowiązek tworzenia nowych dyskursów. Konieczne jest przyznanie pełnych praw biografiom fragmentarycznym, skupionym wokół jednego tematu, pozostającym w fundamentalnej opozycji do ujęć całościowych, rozpiętych pomiędzy narodzinami i śmiercią. A także biografiom jednej roli pełnionej przez lata lub jednego zdarzenia, wokół którego skupiają się wszystkie pozostałe. Obok nich zaś biografiom równoległym, splątanym czy może związanym wielokrotnie, które afirmują oczywistą prawdę, że każde „ja” ustanawia się wobec jakiegoś „ty” i jakiegoś „on”. Lecz najważniejsze w tej nowej biografistyce wydaje się jak najszybsze przekroczenie granic jednostkowego życia. Pełne napięcia oczekiwanie – czy w szczelinie między dwiema egzystencjami, między byciem (jednego) a byciem (drugiego) pojawi się elektryczny łuk, który je połączy, ustanawiając ciągłość istnienia. Między tym, który umarł, a nowonarodzonym.
I dlatego – Schulz, jego biografia.
Z Schulzem jako autorem wieczny kłopot. Ustalenie jego literackiej tożsamości okazuje się nieraz problematyczne. Trochę tak jakby Schulz był autorem ciągle nie w pełni zdefiniowanym, co nie znaczy jednak, że autorem „bez właściwości”. Nic w nim byle jakiego (jak się wykłada Musilowskie ohne Eigenschaften). Wprost przeciwnie. Dwa zdania i niezbita pewność – tylko „Schulz” mógł to napisać. Migotliwość obrazu tego autora stąd się może bierze, że jako człowiek (nieśmiały wedle świadectw i pełen kompleksów) Schulz nieraz się ukrywał przed cudzymi spojrzeniami, nieraz mylił tropy – a w konsekwencji zwodził na manowce najpierw współczesnych, później kolejne generacje schulzologów. Nie ucichły jeszcze dyskusje na temat Marcelego Werona, autora odnalezionej Unduli, a już pojawiają się kolejne pytania i dylematy. Imię i nazwisko „Bruno Schulz” wydrukowane czarno na białym przy dwóch niemieckojęzycznych opowiadaniach z lat 1917 i 1918 (odnalezionych w czasopiśmie „Cetinjer Zeitung”) nie budzi żadnych wątpliwości, lecz nie wiadomo, do kogo ono należy. Czy do późniejszego autora Sklepów cynamonowych, czy do jakiegoś innego człowieka o tym samym nazwisku? Weron dysymulował. Pomost między tekstem i osobą można było utworzyć dzięki stylowi – stylowi właśnie „schulzowskiemu”. Obydwa frontowe opowiadania – opieczętowane nazwiskiem Schulza – nie tworzą wzoru, który znamy z młodzieńczej Unduli i dojrzałych Sklepów cynamonowych. Publikujemy pierwsze opinie znawców i ekspertów. Nie brzmią one zgodnie. Nic dziwnego. Na podstawie samego tekstu nie da się jednoznacznie rozstrzygnąć kwestii autorstwa. Prawda, to „Bruno Schulz” podpisał, więc pewnie też jakiś Bruno Schulz obydwa opowiadania napisał, lecz do kogo ta sygnatura należała?
Undula rzuca cień na Schulza i na schulzowskie pole. Jej niespodziewane pojawienie się przysłoniło autora jako człowieka. Na naszych oczach twórca przegrał w konfrontacji z postacią, którą sam stworzył. Schulz jako więzień swojej cielesności na chwilę przestał być ważny. Zaciekawienie Undulą zawiesiło na pewien czas jeden z literaturoznawczych przeklętych problemów, którego znakiem jest podejrzane „i” łączące autora z dziełem. Ale problem, choć zawieszony, nie znika ani sam się nie rozwiązuje. Stając przed nim, Ferrari i Nancy z niemałą brawurą zaczynają swoją odpowiedź tak: „Autor jest z dzieła dedukowany. Nie ma w nim niczego, czego nie moglibyśmy znaleźć w dziele, i vice versa. Autor nie wytwarza dzieła, ale przeciwne twierdzenie jest prawdziwe: dzieło wytwarza swego autora”. O jakim autorze mowa? Na pewno nie o tym, który został uwięziony w biologicznym ciele, więc nie o tym, który kiedyś umrze. Ferrari i Nancy mają na myśli autora, „który nie może znajdować się nigdzie indziej niż w dziele”. A zatem jest nieśmiertelny. Nie należy go z tamtym mylić. Schulz w takim ujęciu to jedynie „wytwórca”, „sprawca” lub „sygnatariusz” dzieła, w żadnym razie nie „autor” Unduli – bo ten jest w niej obecny. I tylko tam. Nie powinniśmy jednak oddawać terminologicznego pola bez walki i pospiesznie kapitulować. Bo to przecież autor, właśnie on, ma ciało, ciało biologiczne – nawet jeśli uparcie i konsekwentnie skrywa je przed światem (to znaczy przed swoimi czytelnikami).
Dla oka ciało jest fenomenem powierzchni. Dopiero redukcja dystansu w akcie miłosnym (lub akcie agresji), a nawet dotknięcie czy zwykły uścisk dłoni zmieniają ten stan. Być może zatem problem przedstawiania przez Schulza ciała sprowadza się do patrzenia. Ciało narysowane nie ma zapachu ani ciężaru (ani też smaku – nie jest „mięsne”). Nie można go nawet dotknąć. Ręka wyciągnięta w kierunku nagich kobiet, które przybierają na rysunkach Schulza pozy władcze i prowokacyjne, napotka jedynie kartkę papieru. Ciało narysowane istnieje tylko dla oka. Zachowanie powierzchni jest więc dla tak istniejącego ciała ostatnią szansą na ocalenie. Dlaczego więc ciała z późnych rysunków Schulza tracą integralność, dlaczego tak często rozpadają się – w oczach? Czym dla Schulza-rysownika i Schulza-pisarza jest ciało? Jak doświadcza on własnej cielesności? Jak siebie widzi? Jak widzą go inni?
Gdy w 1947 roku Pierre Klossowski nazwał de Sade’a swoim bliźnim, w istocie przemawiał w imieniu całego pokolenia francuskich intelektualistów, pisarzy i artystów, dla których postać „boskiego markiza” stała się emblematyczna zarówno jako źródło filozoficznej inspiracji, jak i figura egzystencjalna. Wkrótce o autorze 120 dni Sodomy napiszą Bataille, Blanchot, Camus, de Beauvoir, a potem Barthes, Ricoeur, Lacan, Deleuze czy Kristeva (by pozostać wśród Francuzów). Dzisiaj, z oddalenia kilku dziesięcioleci, widać jak na dłoni, że humanistyka XX wieku uczyniła z jego pisarstwa jeden ze stałych, negatywnych lub afirmatywnych, punktów odniesienia.
Schulz, podobnie jak Sade, doczekał się wielu oddanych komentatorów-bliźnich. Autor Sanatorium pod Klepsydrą, tak jak „boski markiz” w XX wieku, staje się dla nas, próbujących odnaleźć się w coraz mniej zrozumiałej i coraz bardziej groteskowej rzeczywistości wieku XXI, także punktem odniesienia, emblematem pewnej konstytucji intelektualo-estetycznej. Ze swoimi elementami nowego materializmu, nie-atropocentryzmu i etyki troski Schulz jawi się obecnie jako zwiastun nowego paradygmatu w kulturze polskiej, który dokonuje się na naszych oczach. Niewykluczone, że już niebawem ktoś zadekretuje w imieniu całego pokolenia posthumanistów: Schulz nasz bliźni. Czy słusznie? Tymczasem jesteśmy w zawieszeniu, zdani na siebie. Z drżeniem głosu i przeczuciem czegoś intymnego i ciemnego w nas powtarzamy zatem, każdy w swoim imieniu: Schulz mój bliźni.
Urodzić się w Jeziorach? Albo w Małoszycach? Jakie to może mieć znaczenie? Dla Witkacego i Gombrowicza – żadnego. A co z Drohobyczem Schulza? Pisarz miał (nie)szczęście urodzić się i żyć właśnie tam. To średniej wielkości miasto w Galicji końca XIX wieku, satelitarne wobec stołecznego Lwowa, stało się podszewką jego biografii. Nie sposób dzisiaj myśleć o Schulzu poza Drohobyczem. W innych miastach, w których się pojawia: w Wiedniu, w Marienbadzie, Kudowie czy Zakopanem, w Warszawie i Paryżu, jest uchodźcą, kuracjuszem, gościem lub turystą – więc zawsze kimś obcym. I czuje się obco. Tak też postrzegają go współcześni. Po części winien jest temu sam Schulz. Byłoby może inaczej, gdyby tak często w listach (ale też pewnie w bezpośrednich kontaktach) nie deklarował, że nie potrafi żyć i tworzyć poza swoim rodzinnym miastem. Ale oświadczenia samego pisarza jedynie mogły ośmielać innych do tworzenia stereotypu „skromnego nauczyciela z małego miasteczka”, piewcy prowincjonalności, którego proza w pełni realizuje program grupy literackiej „Przedmieście”. Resztę zrobiły panujące schematy, według których porządkowano i wartościowano mapę świata. Schulz jednak stawia na głowie istniejące w świecie podziały i napięcia. Centrum świata – dzięki pisaniu – przemieszcza do rodzinnego miasteczka. I dzięki temu Drohobycz staje się stolicą XX wieku? Tak, każdy Drohobycz.
Czy to my dotykamy historii, czy raczej ona nas dotyka (a wtedy już nic nie jest takie, jak było wcześniej)? W spokojnych czasach, to znaczy takich, w których nie dzieje się nic, co zmieniłoby nasz sposób życia, bezpośredni czy nawet zmysłowy kontakt z przeszłością (i jej okropnościami), jest realizowany w ramach bezpiecznej przygody edukacyjnej. Na przykład takiej: „każdy mógł wziąć broń do ręki lub poczuć się jak telegrafista przy polowym nadajniku. Umożliwiła to Grupa Rekonstrukcji Historycznych im. Wojciecha Lisa «Mściciel» z Mielca”. To dzisiaj. W epoce Schulza podobne atrakcje zapewniała Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej – masowa organizacja paramilitarna, zrzeszająca miliony członków (w tym też prawdopodobnie samego Schulza). Schulz nie żył w „spokojnych czasach”. A mimo to w jego legendzie i w jego biografiach historia pojawia się z całą siłą tylko raz, pod postacią Holokaustu, którego stał się ofiarą. Całe wcześniejsze dzieje pisarza są na ogół przedstawiane jako względnie spokojne bytowanie w sennym i prowincjonalnym miasteczku, o którym zapomniała historia. Nic bardziej fałszywego. Schulz na własnej skórze doświadczył wiele z tego, co miał do zaoferowania człowiekowi niepiękny XX wiek. Wielokrotnie był przez historię „dotykany” – szturchany, nękany, wypędzany, napastowany, dręczony, aż w końcu zgładzony na ulicy spokojnego miasta Drohobycza.
Schulzoidów ciąg dalszy? Tak, ale nie tylko. Równie ważny jest w tym zeszycie temat obecności Schulza w świecie. Mottem mogłoby się stać ponaglające, nieco poirytowane „niechże” z listu Racheli Auerbach do pisarza („a skoro Pan nie pisze po żydowsku i nie należy do środowiska, z którego Pan wyrósł, to n i e c h ż e Pan przynajmniej należy do… świata”). Sama Rachela pisała w trzech językach: jidisz, hebrajskim i polskim. Schulz – mając do wyboru także język niemiecki – decyduje się na polski. I tym sposobem startuje z pozycji języka „słabego”. Wysiłek walki o siebie i swoją pozycję w świecie musi rozpoczynać od przebicia się do języków „silnych”. Tę strategię dobrze znają wszyscy pisarze, którzy nie mieli szczęścia urodzić się w strefie kilku języków o światowym zasięgu. To one (najpierw angielski, po nim także niemiecki, francuski, hiszpański, czasem też portugalski – a jeszcze niedawno dla niemałej części świata rosyjski) były trampoliną do innych języków indoeuropejskich.
Branislava Stojanović nazwała ich schulzoidami. Termin ten, stworzony przez Igora Klecha na określenie miłośników twórczości Schulza pielgrzymujących do Drohobycza w poszukiwaniu autentycznych sklepów cynamonowych, przyjął się w środowisku schulzologów jako przydomek tych pisarzy, którzy podążają śladem tematyki, wizji świata, duchowości, a zwłaszcza stylu i języka Schulza, którzy obrali go jako swego literackiego patrona lub partnera do dyskusji i którzy wyzwali go na pojedynek. „Schulzoidzi dla mnie – pisała Stojanović w eseju Umitycznienie Brunona Schulza – to wszystko to, co w sztuce celowo Schulzowskie, co pretenduje, by być takim właśnie, właśnie jego. Czasem to tylko tytuł, część tytułu, symbol, jakiś sygnał naprowadzający na ślad Brunona, na obszar Europy Środkowej, z którego artyści czerpią swą inspirację, by poprzez łączność z Schulzem otrzymać jego obszar czasu mitycznego”. Autorzy ósmego zeszytu „Schulz/Forum” przyglądają się schulzowskim inspiracjom z podobnej perspektywy. Są więc tu eseje poświęcone związkom prozy Schulza z istotnymi zjawiskami światowej literatury oraz z twórczością pisarzy jemu współczesnych, teksty archiwalne poszerzające naszą wiedzę na temat literackiej recepcji dzieła Schulza w latach jego artystycznej aktywności czy opisy współczesnych dzieł i projektów artystycznych wchodzących z Schulzem w jakiś dialog (rzecz jasna nie ma między badaczami zgody co do tego, komu udało sie w tym dialogu dotrzymać partnerowi kroku). Wszystkie te teksty – a także obrazy – wskazują z pewnością na to, że Schulz nie wziął się – jak chcą niektórzy – znikąd, że jest dzieckiem swej epoki i swoich poprzedników oraz że wydał na świat bardzo zdolne, dojrzałe i samodzielne artystyczne potomstwo – również wbrew opiniom niektórych krytyków, którzy chcieliby w tym potomstwie widzieć jedynie nieudane bękarty.
Nie ma jednego masochizmu. Już nawet pobieżna lektura klasycznego dzieła Richarda von Kraffta-Ebinga Psychopathia Sexualis, napisanego w ostatnich dekadach wieku XIX (i dopiero teraz po raz pierwszy w obszernych fragmentach publikowanego po polsku), uświadamia, że – gdy z jakichś powodów zapragniemy mówić o masochizmie „jako takim” – możemy jedynie przechodzić od jednego przypadku do drugiego i opisywać poszczególne „masochistyczne” biografie. Ta nieokreśloność masochizmu stała się wyzwaniem dla wielu psychiatrów i wielu filozofów. Freud, Reik, Lacan, Deleuze stworzyli – każdy po swojemu i na własną odpowiedzialność – odmienne teorie. Czy można je zastosować do przypadku Schulza? Dla wielu schulzologów autor Xięgi bałwochwalczej to „czysty masochista” à la manière de Freud, Lacan, Deleuze, Žižek, Agamben… Mamy takich także w siódmym zeszycie „Schulz/Forum”. Ale bez nazwisk! Wszyscy oni jednym chórem krzyczą: „Schulz to masochista”, a przecież niezbyt dobrze wiadomo, kim ten „masochista” jest. Odmienne głosy badaczy: Sandauera, Ficowskiego, Jarzębskiego czy Panasa pokazują raczej, że masochizm Schulza – dla jednych faktyczny, dla innych domniemany – nadal nie jest dostatecznie dobrze zdokumentowany, opisany, zinterpretowany. Dzisiaj nie ma zatem innej drogi. Trzeba zaczynać (prawie) od początku. To znaczy powrócić do źródeł i przeczytać raz jeszcze (lub po raz pierwszy) świadectwa pozostawione przez współczesnych. Trzeba uważnie wysłuchać, co Schulz mówił w wywiadzie Nachtowi, i co o Schulzu mówili (i pisali) Ficowskiemu „ukryci świadkowie” życia pisarza: Izydor Friedman i Irena Kejlinówna, co po latach różnym osobom opowiadała Alicja Dryszkiewicz. W schulzologii przesuwają się punkty ciężkości. Masochizm Schulza powinien zostać na nowo odkryty, odsłonięty.
Schulza czytamy zawsze w jakiejś historycznej sytuacji i umieszczamy jego dzieło w takim interpretacyjnym horyzoncie, który jest nam dostępny. Tak, z całą pewnością, lecz nie ma co ukrywać, że skromne rozmiary literackiego dzieła Schulza, zredukowanego w znacznej części przez dwudziestowieczne totalitaryzmy, sprawiają, że egzegeci i wyznawcy co rusz wchodzą sobie w paradę. Nie da się, tworząc własną interpretację, nie potykać o cudze. Te same odkrycia i – co nieuniknione – wiecznie te same cytaty. To męczące, zwłaszcza dla tych, którzy mają całego Schulza w pamięci. Ktoś nawet wpadł kiedyś na pomysł, by podczas zgromadzeń schulzologów już nie odczytywać najsłynniejszych fragmentów prozy Schulza, skoro są wszystkim znane, tylko je ponumerować i w trakcie prezentacji kolejnego referatu na temat Sklepów cynamonowych czy Sanatorium pod Klepsydrą informować zebranych: przywołuję fragment 34, a teraz fragment 56. I tak dalej, według tej samej konwencji. Równocześnie jednak żywimy przeświadczenie, że Schulz – tak często czytany i cytowany – ciągle jeszcze nie został do końca przeczytany, że kolejni, mniej lub bardziej głośni interpretatorzy (idźmy odważnie po nazwiskach: od Ficowskiego i Sandauera po Speinę, Wyskiela, Stalę, Jarzębskiego, Boleckiego, a ostatnio Gondowicza czy Markowskiego) nie powiedzieli ostatniego słowa w sprawach Schulza. I nie znaleźli jeszcze właściwego klucza. Schulz wymyka się swoim egzegetom. Myli tropy, zawsze jest gdzie indziej. Czasem odnieść można wrażenie, że z czułą pobłażliwością przygląda się tym, którzy w euforii pierwszych odkryć czytelniczych powtarzają z powagą i namaszczeniem jego zdania o Księdze (i jej ontologicznej sile), o manekinach i demiurgii wtórej, o mityzacji rzeczywistości…
Ferdinand de Saussure, Propp, Bachtin, Kafka, Schulz… Każdy z nich byłby pewnie zaskoczony, gdyby mógł się przekonać, jak wielki wpływ jego dzieło wywarło na nauki humanistyczne lub literaturę XX i XXI wieku. Przecież de Saussure nie napisał nawet książki sygnowanej pośmiertnie jego nazwiskiem, której ślady biegną dziś od językoznawstwa po antropologię, autor Morfologii bajki zajmował się problematyką znaną tylko wąskiemu kręgowi specjalistów, Bachtin cieszył się, że dane mu było przycupnąć w Sarańsku mimo niebłagonadiożnosti brata, że zdążył na czas zniszczyć rękopis książki o literaturze niemieckiej, Kafka zaufał Maxowi Brodowi, a Schulz…? Czy mógł mieć nadzieję, że jego dwa szczupłe zbiory opowiadań, zrecenzowane cierpko przez niektórych wpływowych krytyków, przetrwają wydarzenia prowadzące do nieodwracalnej Apokalipsy? Czy wyobrażał sobie prace magisterskie, doktoraty, książki o swojej prowincjonalnej prozie? Czy na kilka dni przed śmiercią uwierzyłby, że gmach dawnego Gimnazjum Męskiego im. króla Władysława Jagiełły stoi dziś nadal i że w sali, gdzie prowadził niegdyś lekcje rysunków, będzie się wygłaszało uczone elaboraty o jego twórczości? Czytał sporo, także wielkich modernistów – Rilkego, Manna, Kafkę – więc zapewne wyczuwał jakieś z nimi pokrewieństwo, jakieś „powinowactwo z wyboru”, ale czy mógł mieć nadzieję na sąsiadowanie z nimi w indeksach nazwisk i spisach treści, na listach uniwersyteckich lektur? Tymczasem, jak się okazuje, autor Sklepów cynamonowych, rysownik-masochista, przyciąga i inspiruje poprzez, zdawałoby się, nieprzekraczalne granice polszczyzny, mimo adresu zamieszkania w okolicy miasteczek nie mniej egzotycznych od Drohobycza – Sambora, Stryja, Borysławia, Truskawca. Fascynują się nim – w przekładzie, a czasem i w oryginale – Francuzi, Niemcy, Serbowie, Chorwaci, Finowie, Amerykanie. W piątym numerze „Schulz/Forum” na plan pierwszy wysuwają się zatem teksty badaczy spoza Polski.
Zamiarem twórców i redaktorów „Schulz/Forum” było utworzyć międzynarodową trybunę schulzologów. Od pierwszego numeru „Schulz/Forum” miało podpowiadać czytelnikom i literaturoznawcom tropy interpretacyjne, porządkować wiedzę o życiu i twórczości drohobyckiego pisarza, tworzyć katalog schulzowskich i Schulzowskich problemów. I o ile zadaniem pierwszego numeru było przede wszystkim zaprojektowanie owej trybuny, stworzenie regulaminu dla tych, którzy chcą z niej przemówić, i demonstracyjne jej użycie, o tyle kolejne numery, oprócz realizacji zadeklarowanego planu poprzez zapełnianie stworzonych na początku działów, narzucały czytelnikowi także motyw przewodni, swoistego patrona. Dwa kolejne numery naznaczone zostały osobowościami znakomitych nieżyjących już schulzologów. Główną bohaterką numeru drugiego była Małgorzata Kitowska-Łysiak, patronem numeru trzeciego – Jerzy Ficowski. Wydanie numeru czwartego zbiegło się z otwarciem w Warszawie nowego muzeum, opowiadającego polską historię od A do Ż. Trudno tworzyć czasopismo poświęcone wyłącznie jednemu autorowi, nawet jeśli jest to autor z najwyższych kręgów literackiego parnasu. Sztuka ta nie powiodła się nawet twórcom „Pamiętnika Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza”. Dlatego w kolejnych numerach „Schulz/Forum” będzie się przeobrażać w czasopismo poświęcone zarówno Schulzowi, jak i jego światu – realnemu światu odciśniętemu w jego biografii, ale i światu wyobraźni Schulza, jego problemów i tematów.
Schulzologia narodziła się z zachwytu. Znamy dobrze jej początki. Na pierwszych stronach wszystkich kolejnych wydań swojej najważniejszej książki o życiu i o twórczości Schulza Jerzy Ficowski przypominał młodzieńczą fascynację, z którą przystępował do pisania Regionów wielkiej herezji. Wyrastająca z zachwytu praca Ficowskiego stworzyła fundament pod schulzologię. Jego Regiony wielkiej herezji są dzisiaj traktowane przez wielu jak dokument, jak źródło. Równie wielkie znaczenie ma stworzony przez Ficowskiego trójksiąg. Pierwsza była Księga listów, wydana w 1975 roku, a później parokrotnie wznawiana. Po niej przyszła Księga obrazów, ogarniająca całość znanej nam plastycznej twórczości Schulza (wydanie tomu pierwszego w roku 1992, całości w 2012). Nadchodzi czas na Księgę wspomnień. Powinna się ona składać z listów pisanych do Ficowskiego przez świadków życia Schulza. Był ich legion. Przez prawie pół wieku Ficowskiemu udało się dotrzeć do prawie wszystkich tych, którzy mieli coś ważnego do przekazania. Ich świadectwa są nie do powtórzenia. Nic ich już nie zastąpi. Czas na wspominanie skończył się bezpowrotnie. Ficowski z oddali, w jakiej się znajduje, przekazuje nam kolejną księgę żywota Schulza, którego proza wzbudziła w nim podczas okupacji tak wielki zachwyt.
Zmarła Małgorzata Kitowska-Łysiak, pozostawiając nas wszystkich – jej przyjaciół i współpracowników – w wielkim zadaniu badania i edycji dzieł Schulza oraz w poczuciu, że obok nas powstała jakaś luka, puste miejsce, którego nie da się żadną miarą wypełnić. Niby wiedzieliśmy, że jest coraz ciężej chora, przyjmowaliśmy, że aby przyjechać z Lublina do Warszawy na zebrania komitetu redakcyjnego przygotowującego edycję wszystkich dzieł drohobyckiego artysty, musi być pod stałą opieką syna, wożona wraz z butlą tlenu, bez której nie mogła się ruszyć w dalszą podróż. Ale była w niej niezwykła dzielność i poczucie obowiązku, dzięki któremu praca wygrywała po wielokroć ze słabością ciała, budząc nadzieję, że tak będzie zawsze. Prace schulzologiczne Małgorzaty Kitowskiej-Łysiak obejmują autorski tom studiów, zatytułowany z charakterystyczną dla niej skromnością: Schulzowskie marginalia (2007), parę tomów zbiorowych pod jej redakcją, bardzo ważną i potrzebną edycję pism krytycznych Schulza, 53 hasła w Słowniku schulzowskim i wiele, wiele prac drobniejszych, artykułów zamieszczanych w czasopismach, zbiorach studiów, katalogach wystaw. Jej dorobek w dziedzinie schulzologii jest ogromny, pewnie warto by go kiedyś zebrać i wydać razem. Pierwszorzędna znawczyni historii sztuki, umiała przede wszystkim ulokować precyzyjnie rysunki Schulza zarówno na tle współczesnego malarstwa, jak i na tle sztuki europejskiej paru ostatnich stuleci. Dzięki temu twórczość plastyczna drohobyckiego artysty przestała być tylko czymś groteskowo-dziwacznym, „dokumentem masochizmu”, ale stała się pełnoprawną uczestniczką dramatów dwudziestowiecznej sztuki.
Siedemdziesiąt lat po swojej śmierci Schulz staje się pisarzem międzygeneracyjnym i międzynarodowym. Stale poszerza się krąg jego czytelników – a zatem też krąg jego wyznawców i znawców, natchnionych egzegetów i apodyktycznych interpretatorów gotowych bronić zaciekle swoich cząstkowych racji i ekscentrycznych odczytań. Najwyższy czas, żeby ta międzynarodówka schulzologów miała swoje forum – nazwijmy je „Schulz/Forum”. Powinno być ono – i wierzymy, że będzie – miejscem spotkań rozrzuconych po całym świecie czytelników i komentatorów Schulza. Miejscem, które jest przez nich współtworzone i współredagowane. Lub choćby tylko odwiedzane. „Schulz/Forum” powinno być także miejscem dialogu, który nigdy nie zamiera ani nie ustaje. Nie ma powodu, by światowa rozmowa o Schulzu toczyła się wedle rytmu kolejnych okrągłych rocznic. Może wznawiać się codziennie i rozwijać wedle potrzeb i pragnień czytelników, którzy w każdej chwili będą mieli sposobność wejść na schulzowskie forum i przemówić do innych. Niech wszystko to dzieje się na rynku, przy świadkach, w świetle dnia – na stronach „Schulz/Forum”.
ISSN: 2300-5823
Punkty MEiN: 20
Polityka Open Access
Czasopismo wydawane jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 4.0 Międzynarodowe.